życzenia, lecz nie powinszowania, bo te w danej historycznej chwili należą się nam, obywatelom państwa i jego sługom.
Za przykładem wojewody poszli wszyscy goście. Nikodem w milczeniu podawał im rękę, a twarz miał zasępioną.
Zdawał sobie jasno sprawę z rozmiarów zaszczytu, jaki go spotkał. On, Nikodem Dyzma, mizerny urzędniczyna z Łyskowa, mógłby teraz kierować losami wielkiego państwa, jeździć własnym pociągiem, być na ustach całego kraju, ba, całego świata!
Ale... ale właściwie... co mu po tem?
Znowu nerwowe, pełne zasadzek życie w Warszawie, znowu trzymanie się na baczności przed każdem słowem...
Ale władza, wielka władza nad trzydziestu z górą miljonami ludzi! Tysiące jest takich, co za jeden dzień takiej władzy i tego tytułu, tytułu prezesa Rady Ministrów, oddałoby życie!... Gabinet premjera Dyzmy... Rząd Nikodema Dyzmy... Wojsko prezentuje broń, okręty wojenne salutują salwami... Cokolwiek powie, przedrukują to dzienniki całego świata... Władza, sława...
— Oczekuję łaskawej odpowiedzi pana premjera — odezwał się Litwinek.
Nikodem ocknął się i powiódł okiem dookoła. Wszystkie oczy były weń wpatrzone.
Chrząknął i podniósł się z fotela:
— Proszę zostawić mi pół godziny do namysłu — powiedział głucho. — Panie Krzepicki, niech pan idzie ze mną.
Skierował się do gabinetu, Krzepicki wszedł za nim i zmknął drzwi.
— Zastanawiam się, co zrobić? — zaczął Dyzma.
— Jakto, zastanawia się pan prezes? Przecie to jasne! Taki zaszczyt, taka władza!
— No, oczywiście, ale z drugiej trony, widzi pan, to bardzo odpowiedzialne stanowisko. To nie jakiś tam bank, to całe państwo.
— Cóż z tego?
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/344
Ta strona została uwierzytelniona.