Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/100

Ta strona została skorygowana.

drzeju. — Biedak! Ten się musi czuć wesoło! Pójdę po niego, bo gotów cały dzień przesiedzieć w kuchni. Przepraszam panią.
Była podniecona niezwykłością sytuacji i bardzo przejęta swojem postanowieniem doprowadzenia do status quo za wszelką cenę. Zmartwił ją ponury wygląd Andrzeja.
— Andy!
Mruknął coś z niechęcią i włożył ręce do kieszeni.
— Andy! No, nie martw się. Wcaleśmy sobie oczu nie wydrapały. Jesteśmy w zupełnej zgodzie. Chodź do nas.
Milczał.
— No chodź. Ja rozumiem, że to nie jest rozkoszna sytuacja, ale przecie nie trzeba robić tragedji. Mówię ci, że wszystko będzie dobrze. Chodź…
— Słuchaj Ira! Śmieszniebym wyglądał, gdybym ci teraz jakie wyrzuty robił. Ale teraz, proszę cię, zostaw mnie z panią Kulczową. O, nie myśl — dodał, uprzedzając jej słowa — nie myśl, że tu chodzi… Przyszła do mnie niespodziewanie, bo zaszły pewne sprawy… w jej rodzinie, rozumiesz bardzo ważne i pilne sprawy… I mnie one dotyczą… Dlatego, proszę cię, bądź wyrozumiała i dobra.
— Mam wyjść?
— Byłbym ci za to bardzo wdzięczny.
Zawahała się chwilę i podała mu rękę.
— Wierzę ci.
W gabinecie pożegnała Lenę szczerem przyznaniem się, którego zresztą bynajmniej, pomimo odmiennych pozorów, nie uważała za swą porażkę:
— Andrzej mówił mi, że macie jakieś bardzo ważne rodzinne historje do omówienia i prosił — zaśmiała się, — bym się wyniosła. Zatem dowidzenia. Pozwoli pani, że do niej zatelefonuję?
— O, proszę bardzo…
— Musimy bliżej się poznać!
Ubrała się w przedpokoju i wyszła.