Krzyk wpadał przez okno, odbijał się echem w dalszych pokojach, aż ucichł.
Najpierw po zielonym dywanie trawnika przeleciało ciche tchnienie wiatru. Szelestem odpowiedziały mu liście bzów i spirei, staw pokrył się morą drobniutkich rozkołysali. Przyszedł drugi podmuch i wszystko co w parku żyło wyprężyło się orzeźwione z sennej spiekoty. Barwny kląb tulipanów zawirował rozbudzonemi kwiatami, które chyliły się i przeginały. I tylko narcyzy odwracały swe wspaniałe głowy, ukrywając złote oczy przed porywami wiatru.
Nagle w wysokich konarach drzew zagrało akordem burzy. Pochyliły się konary klonów i kasztanów, potrząsając czubami ugięły się dęby. Uniosła się w górę żałobna zieleń topoli, ukazując biel falbanek, koronek i spódniczek.
Na żółtym żwirze zerwały się wartkie piruety pyłu, przebiegły ponad obłym mostkiem i z hałasem wpadły w kępy jaśminów.
Na oślepiający błękit nieba zwolna nasuwała się ciężka obrzękła powieka chmury, z brzegiem świecącym smugami promienych rzęs.
Coraz niżej, coraz niżej opuszczał się jej brzeg i nagle spadać zaczęły krople.
Andrzej siedział na ławce i nie ruszał się z miejsca. Oczarowała go, przykuła potęga tego dreszczu przyrody, tak swojskiego, tak niezapomnianego w świecie piasczystych nawałnic, w ryku Sahary, zionącej oddechem samumu.
Na odkrytą głowę, na biały jedwab koszuli i kremową flanelę spodni spadały ciepłe krople. Raz po raz aleją w panice przebiegali uciekający spacerowicze, z niedowierzaniem rzucając okiem na amatora naturalnego prysznicu.