Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

Umówił się na tenis z Irą, lecz przyszedł wcześniej, a to z tej prostej przyczyny, że nie opłacało się kłaść spać.
Wrócił o dziewiątej rano z wielkiego całonocnego pijaństwa wyprawionego przez komandora Brzechwę na cześć dawnych kolegów pułkowych. Pił bardzo dużo i teraz żałował tego, przypominając orgję, w której brał udział, obcałowywanie jakichś „girls“, posprowadzanych kompletami z kabaretów i teatrzyków, „bruderszaft„ z jakimś aktorem i z jakimś pułkownikiem, których pierwszy raz w życiu widział.
A to ostatnie — czort wie co — pojechać gdzieś do żydowskiej knajpy dorożkarskiej i potem z jakąś „girl“… Nawet nie pamiętał jak się nazywa i wygląda…
Wstydził się tego wybryku przed sobą samym, no przed tą resztą… hołoty!
Siedział teraz na deszczu i — jak sam to nazywał — odradzał się. Po bronzowej skórze ociekała czysta, pachnąca świeżością woda, czasem wiatr zacinał gradem kropli i wówczas nadstawiał ku niemu pierś.
Deszcz przeszedł w ulewę. Nad ubitym żwirem uniosła się mgła rozpylonych kropel, woda w stawie najeżyła się zielonkawemi stalagmitami, zdawało się, nieruchomemi.
Dowmunt wstał i przerzuciwszy przez ramię ociekającą wodą marynarkę, wyciągną zegarek. Czas już iść. Pociąg Leny odchodzi o drugiej, a trzeba się przebrać.
Wyszedł z parku. Oczyiście o taksometrze nie było co marzyć. Zresztą wolał iść pieszo. Uprzytomnił sobie, że wogóle teraz pieszo nie chodzi, a tak lubił to dawniej. Może brak czasu? — Uśmiechnął się: zadziwiające, ile czasu pochłania próżnowanie.
Właściwie nic nie robił. Jedynem zajęciem było notowanie wydatków. Te wciąż rosły, niepotrzebnie rosły, ale ostatecznie dlaczegóż nie mógł sobie na to pozwolić? I tak nie zużywał nawet połowy procentów od kapitału. Zresztą nie lubił o tem myśleć i wszelkie refleksje na temat trybu swego życia zamykał obiecującem słowem: — później.
Przystanął na chwilę na moście Poniatowskiego i szukał wzrokiem przystani Jacht-Klubu, do którego nama-