Na popielatej plaży Lido nie było tłoczno. A co najszczęśliwsze — nie było znajomych z kraju. Sporo amerykańskich turystów, trochę Niemców i Anglików. To też Andrzej po paru dniach przeniósł się z Wenecji do hotelu na Lido, a nawet wziął sobie pokój na tem samem piętrze.
Ranki spędzali na piasku. Gdy upał się wzmagał brali motorówkę i robili kilkagodzinne spacery po błękitnym Adrjatyku.
Wyizolowali się od reszty towarzystwa. Tem łatwiej im to przyszło, że Lena zdążyła tu poznać zaledwie kilka osób, Andrzej zaś nie znał tu nikogo, za wyjątkiem jednego kupca Belgijczyka, z którym go kiedyś w Tunisie łączyły luźne stosunki handlowe.
Napawali się sobą i swoją samotnością, rozjarzonem słońcem i morzem, ciepłem jak woda w wannie. Ogarnęło ich jakieś lenistwo duchowe, jakie rodzi się tylko w kraju, gdzie powstać mogło jedyne w swoim rodzaju określenie: dolce far niente. Dwie wieczorne wycieczki do Wenecji zniechęciły ich do czarnej cieczy Canale Grande, do tłoku łodzi zapchanych kołtunerją z całego świata i do woniejących oliwą gondoljerów.
Lena, zapalona z początku do zwiedzania zabytków sztuki, po dwugodzinnem „bedeckerowaniu“, orzekła, że nawet sztuka przez największe „S“ w tak dużych dawkach — nuży.
Dowmunt poznał Wenecję jako wyrostek, kiedy bawił tu z matką przeszło miesiąc po śmierci ojca. Zacho-