zmienił. Przytył nieco, zmężniał i zapuścił mały rudy wąs. Wreszcie odwrócił się i rzucił niecierpliwie:
— No, co tam?
Obrzucił postać przy drzwiach zdumionym wzrokiem. Andrzej patrzył nań z uśmiechem.
Zwolna twarz Żegoty zaczęła się przeciągać, usta otworzyły się, nogi zsunęły z kanapy. Wyprostował swoją, prawie dwumetrową, postać, i stał bez ruchu, aż raptem ryknął całą piersią:
— Jędrek!
Padli sobie w ramiona. Zwarli się, aż kości trzeszczały i obaj stracili oddech w potężnym uścisku.
— Wszelki duch! — odsapnął wreszcie Żegota. — Skądżeś ty się wziął?
Dowmunt był tak wzruszony, że nie mógł zdobyć się na odpowiedź. Patrzał na tę kochaną gębę, a przez pamięć przesuwał mu się z zawrotną szybkością film wspomnień. Na każdej krateczce widział Żegotę, raz przemawiającego z furją, raz siedzącego na wąskiem, żelaznem[1] łóżku i wywodzącego z ponurą miną ciągliste teorje pesymizmu, raz flirtującego na zabój z córką popa, to znowu śpiewającego niemożliwie fałszywym głosem romanse cygańskie przy księżycu. Miał zawsze tę melancholję w oczach i ten mocny zacisk ust, podkreślony teraz jeszcze bardziej równo podgoloną linją wąsów.
Siedli naprzeciw siebie.
— Prędzejbym się zbawienia wiecznego spodziewał — zawołał Żegota, — niż tego, że cię tu spotkam. To ty tu siedzisz w Krakowie?
— Gdzież tam. Jestem tu przejazdem tak, jak i ty.
— A czy wiesz, że jesteś pierwszym z naszej dorpackiej paczki, jakiego spotykam. Powymierało bractwo, czy co? Ależ się cieszę, pojęcia nie masz, jak często ciebie wspominałem. Wiesz, Jędrek, przyjaźń to jest wielka rzecz. Pomyśl, tyle lat minęło, a ona, jak ten mur. Niech mnie piorun strzeli, jeżeli dziś nie dałbym się za ciebie posiekać na drobne kawałki.
Znowu się zerwali i ściskali się potężnie. Potem, jak
- ↑ Brakujące słowo uzupełnione na podstawie tekstu z Polonii 1930, nr 1990.