w płomieniach bengalskich ogni, zaczęły odradzać się dawne dni, wspólne przeżycia, kochane wspomnienia, a świeżość ich była tak żywa, tak wspaniałemi kolorami malowana, tak pachnąca dorpackiemi bzami, terpentyną sal wykładowych i dymem tanich papierosów studenckich, że im aż nozdrza zagrały, rozpaliły się źrenice, a w krtani zapulsowała krew.
Wszystko było takie istotne, takie ważne, takie rozczulające i bliskie, wszystko zostało nienaruszone w swym reljefie, wyrzeźbionym na młodej niezastygłej duszy. Choć życie w nią później waliło ciężkim młotem i nie jedną szczerbę zadało — tamto pozostało nietknięte, nienaruszone, niezatarte.
Cieszyli się sobą i nacieszyć się nie mogli. Nie rozstali się nawet wówczas, gdy Andrzej brał kąpiel. Żegota usiadł przed wanną i starał się wyłowić z plusku i prychania roześmiane słowa przyjaciela. Z zadowoleniem przyglądał się jego bujnie rozrosłemu giętkiemu ciału, gdzie pod, na safian spaloną, gładką, jak jedwab, skórą grały harmonją mięśnie.
— Zmężniałeś, bestjo, ale, na miły Bóg, gdzieś się tak opalił? W Afryce byłeś, czy co?
— Jakbyś zgadł. W Afryce i to całe dziesięć lat.
— Zmiłuj się, w Afryce?
— Powiadam. Dziesięć lat.
— A cóżeś ty tam robił?
— Pieniądze.
— Patrzajno. I zrobiłeś?
— Kupę!
— Psiakrew! Toś burżuj?
— Całą gębą, żebyś wiedział z kim masz okoliczność.
— Taki to zawsze na cztery łapy spadnie, bo pewnie twój majątek został w Sowietach? I cóż ty robiłeś w Afryce? Masz tam swoje plantacje małp? Czy handlowałeś murzynami?
— Czego ja, bracie, nie robiłem!
Dowmunt wyskoczył z wanny i z pod kosmatego
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/121
Ta strona została skorygowana.