Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/123

Ta strona została skorygowana.

not koronny, legł w puszytej zieleni pod niebieskim kloszem nieba.
— A jednak — odezwał się Andrzej — jednak jest w tem mieście dużo melancholji, melancholji z kropelką goryczy na dnie.
Michał wzruszył ramionami.
— Cóż chcesz? Życie. Starzy ludzie ustępują miejsca młodym, dawne pojęcia pojęciom nowym. I nie trzeba nad tem myśleć tutaj, lecz właśnie tam, gdzie życie idzie naprzód. Inaczej człowiek słabnie. Butwieje, rozłazi się jak wata.
Usiedli na zacienionej ławce.
— A trzeba twardym być, — ciągnął Michał — twardym, bo cię ludzie rozdepczą w tłoku. Nie dość mieć ostre zęby i mocne pazury. Musisz czekać, aż ci skóra zgrubieje, jak u hipopotama, aż łeb stwardnieje na żelazo, byś mógł im trykać w mur. No i cały niepotrzebny balast z tej głowy — na śmietnik. Wstążeczki, chorągiewki, faramuszki, hasełka, zasadki, mrzonki, fidrygałki, skrupuły — na śmietnik.
— No, no, Michale, nie przesadzaj. Jakaś żółć cię podlała i sam nie wierzysz w to, co mówisz.
— Wierzę. Musiałem uwierzyć. Alboż to mi mało boków naobijali? O każdy ochłap, o każdy kawał chleba. Alboż to mi raz podbijali koturny? Walił się człowiek nosem wprost w śmierdzące błoto, a jak sobie pysk otarł to widział wkoło tylko śmiech. Cacki ideałów, bracie, to wszystko malowanki. Sztandary, bracie, tylko w dzień wiszą dostojnie nad głowami. W nocy zdziera się je bez ceremonji i czyści się niemi buty.
— Żółć, Michale.
— Na miód mnie nie stać. Skąd? Czy z chałupy ojca, co nie miał co do gęby włożyć, a godzinami czyścił stary rożen, jakąś tam karabelę. I nigdy nie była wyczyszczona, bo od łez rdzewiała. Skąd? Skąd mam mieć miód, czy z tej nędzy na strychu, gdzie odkułem gimnazjum, czy z nędzy w suterynie, gdzie odklepałem uniwersytet? Czy może z kochanej ojczyzny? Jak po-