Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/161

Ta strona została skorygowana.

binetu wpadł Piotr, a wyraz jego twarzy świadczył o wielkiem wzburzeniu.
— No? Co tam?
— Proszę jaśnie pana, ta pani przyszła…
— Jaka pani?
— Pani prezesowa Kulczowa.
Andrzej zerwał się.
— Daj mi marynarkę.
Szybko przebrał się i wyszedł do przedpokoju. Wśród bezładnie stłoczonych mebli stała Lena. Zeszczuplała jeszcze bardziej i jej zielone oczy zdawały się teraz jeszcze większe i jeszcze bardziej skośne. Kąciki ust drgały.
Andrzej uczuł w gardle bulgot pulsu nierównomierny i zbyt silny od nadmiaru krwi. Gdy otworzył usta bał się, że głos jego rozłamie wzruszenie. Słowa jednak zsunęły się z warg zimne, obojętne, uprzejme.
— Moje uszanowanie pani. Bardzo przepraszam za nieład. Pani pozwoli…
Wskazał ręką gabinet, a gdy Lena w milczeniu przeszła obok niego, muskając jego nozdrza falą swojego „L‘aimant“, kurczowo zacisnął szczęki i zamknął za sobą drzwi. Nie siadła, a on stał przed nią. Przez chwilę zdawało mu się, że Lena chce rzucić mu się na szyję. Ona wszakże nie zrobiła ani jednego ruchu. Tylko oczu nie odrywała od jego oczu. Nie, nie mógł sobie pozwolić na żadne rozrzewnienie!
— Czem mogę pani służyć?
— Andy!
W okrzyku tym zabrzmiało zdumienie, ból i niemal przerażenie. Dowmunt spuścił oczy i zaczął, patrząc w ziemię:
— Pani Leno! Musimy zapomnieć o tem co było. Przebudowuję swoje życie… tak, przebudowuję według ścisłego planu… Podyktował mi to mój obowiązek… Więcej, moja natura. Zresztą… ja w życiu pani byłem również tylko fragmentem, chwilą… Jestem pewien, że pani równie prędko o mnie zapomni… jestem pewien,