Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/201

Ta strona została skorygowana.

nęła nią szalona, nagła radość. Na usta cisnęło się tysiąc zwierzeń, ręce wyciągały się ku temu człowiekowi, marzeniami o którym żyła tyle lat… tyle lat…
— W czwartej, — odpowiedziała cicho. Usiłowała czemprędzej zebrać myśli, by nie wypuścić wątku.
— Uczy się bardzo dobrze. — dodała. — …W gimnazjum są z niego zadowoleni…
Znowu zapanowała cisza.
— Pozatem uprawia sporty… ślicznie jeździ konno, na nartach… Czyta bardzo dużo, jest inteligentny… — rozpaczliwie szukała w myślach dalszych słów. — Dumna jestem z niego…
Nagle targnęło coś nią całą i niespodziewanie dla siebie samej, rzuciła:
— I ty możesz być z niego dumny!…
Andrzej zgarbił się i zakrył oczy rękoma.
Spadła nań raptem prawda, naga prawda, od której już niema ucieczki, przed którą już niema ratunku.
Zrozumiał, że nietylko dawne uczucie, co się dziś z taką mocą odezwało, wiąże go z Ewą, że nad tym węzłem zawisł nakaz wyższy, bezwzględny, nieusuwalny — dziecko. I to nie rozkrzyczane niemowlę, nie kawałek żywego mięsa, każdym swym wrzaskiem straszący kłopotami i pretensjami o alimenty, lecz syn jego syn, wysmukły chłopak, w myśliwskiej kurtce, do którego odrazu nieświadome jeszcze zerwało się serce, syn, krew z jego krwi i kość z kości, syn, z którego mógł być dumny!
Zrozumiał, że oto tyle lat upłynęło, a dość było jednej chwili, by w sercu, w krwi, w mózgu z dawną wyrazistością, nie, z nową, stokroć głębszą, wyrzeźbił obraz tej kobiety, skrzywdzonej, porzuconej, zapomnianej… Jedynej… przecie, jedynej…
Zaczęła mówić. Cicho, monotonnie, beznamiętnie, jakby opowiadała dzieje kogoś obcego, dalekiego, nieznanego.
Nie zadrżał jej głos, gdy mówiła o swojej samotności, o smutku, o rozpaczy po jego wyjeździe, wyjeździe bez pożegnania, w który wierzyć nie umiała. Słowami proste-