ją rzewnie, raz rwą się z rzpaczą, to znowu dźwięczą pogodną melodją pożegnania, lub płaczą ze smutku. Każdemu inaczej dzwonią, każdego innym głosem żegnają.
Nie płakały dzwony na pogrzebie Michała Żegoty.
I ludzie nie płakali.
Uginały się ramiona pod ciężką, dębową trumną, pod nogami skrzypiał śnieg. Szli prędko, bo mróz był wielki i dął ostry północny wiatr.
Nad grobem słów kilka powiedział ksiądz i krótkie mowy wygłosili minister Karczewski i poseł Kołkiewicz, który wraz z kilku innymi przybyli na pogrzeb z Warszawy.
Przyjęciem gości zajmował się wyłącznie Dowmunt, gdyż Ewa czuła się tak osłabiona, że nie protestowała, gdy dr. Frumkin kazał jej zaraz po powrocie z cmentarza położyć się do łóżka.
Przy obiedzie mówiono o zmarłym, cytowano jego powiedzonka, trochę wzdychano i pito dużo wódki. Później Andrzej musiał jednemu z przybyłych, redaktorowi Englowi, podać szczegóły z życia Żegoty do nekrologów.
Przed wieczorem goście wyjechali na kolej i Andrzej zabrał się do czytania testamentu. Był to duży pakiet, zaadresowany na jego nazwisko i opatrzony lakowemi pieczęciami.
Żegota wszystko co posiadał zapisywał Ewie i Jankowi.
Majątek ich miał być administrowany przez Dowmunta, któremu testator udzielał wolnej ręki w sprawach lokaty.
Dokument był sporządzony notarjalnie, co wykluczało wszelkie ewentualne kłopoty w kwestji opieki.
Dla załatwienia wszanże formalności Andrzej musiał pojechać do Łucka.
Dopiero w wagonie przeczytał trzy listy Marty. Pogodne były, ciche i czułe. Emanowały tą harmonją, w której zamykało się jej życie wewnętrzne, harmonją
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/209
Ta strona została skorygowana.