Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/217

Ta strona została skorygowana.

metronomu, rozdzielał myśli, rozłamywał je na małe cząsteczki, rozbijał w nic nieznaczące sylaby…
Z pod nich zaś wyjrzała ssąca, bolesna i słodka tęsknota.



IV.

Pełen mgieł i dymów, czołgających się nisko, był ranek w Warszawie.
Na chodnikach, wzdłuż jezdni, pokrytej topniejącem błoteam, jak dwa rzędy dziwacznych nagrobków stały brudno-białe kopce śniegu, węższe u dołu, a szersze u góry, jakby wbite ostrym końcem w ziemię.
Pomimo odwilży chłód był przejmujący i Andrzej szybko wbiegł na schody. Drzwi otworzył mu Piotr, który nie umiał ukryć swej radości. Z gabinetu wybiegł Pan Pies i bez ceremonji, oparłszy panu olbrzymie łapy na ramionach, liznął go po twarzy, waląc przytem potężnym ogonem i skomląc z radości. W dalszych pokojach rozległ się zemocjonowany tupot nóg i krzyk:
— Proszę pani, proszę pani, jaśnie pan przyjechał!
Dom.
Jego dom. Jakże go tu dobrem sercem witano…
Ledwie zdążył zdjąć futro, na progu jadalni stanęła Marta. Przybiegła w szlafroczku, rozpromieniona, różowa, ze szczęściem w oczach. Wyciągnęła ręce i nagle cofnęła się:
— Andrzej!… Jezus, Marja! Co ci się stało?!
Służba, która zebrała się, by powitać pana, teraz dopiero spostrzegła tak wielką przemianę w jego wyglądzie.
Ziemista twarz, wychudła, czoło przeorane głęboką fałdą i… osiwiałe skronie.
— Boże nieśmiertelny!… — wyszeptała kucharka.
Dowmunt uśmiechnął się blado, pocałował Martę w czoło i zwrócił się do Piotra:
— Proszę mi kąpiel przygotować.
Przeszli do gabinetu. Tu Marta rozpłakała się. Nie rozumiała, ale wiedziała, była tego pewna, że na tego człowieka spadło jakieś wielkie nieszczęście, a przecie