Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

Pani Zofja stała nad nim nieruchoma, zaopatrzona w żółty płomień naftowej lampy. Lampa filowała i wylatywał z niej rój czarnych płatków, osiadając na brudnej serwecie, na siwych głowach, na dobrze skrojonem ubraniu i na niebieskim kwadraciku kłamstwa…



III.

Salon pani Leny Kulczowej był niewątpliwie pierwszym salonie solicy.
Wysokie stanowisko jej męża, piastującego godność prezesa Banku Głównego, bogactwo, a nadewszystko zadziwiający talent towarzyski samej pani Leny i jej niezwykła uroda sprawiły to, że wyrosły przed kilku laty jak grzyb po deszczu, jej dom otwarty stał się centralnem boiskiem, naktórem przy dźwiękach muzyki i szeleście jedwabiu rozgrywały się mecze o sławę, wpływy i pieniądze.
Tu szczęśliwcy bili rekordy w wyścigu karjery, a pechowcy skręcali kark na przeszkodach. Tu częstokroć ważyły się losy traktatów, zawieranych przez państwo, przyszłość ministrów i dygnitarzy, tu kształtowały się kursy akcyj i obligacyj, ceny zboża i węgla i kompromisy międzypartyjne.
Przy zielonych stolikach bridge‘a, czy w takt bues‘a snuły się intrygi, zawiązywały porozumienia i kontroporozumienia.
Od godziny siódmej zapełniać się zaczynały salony.
Piątkowe „fixy“ pani Leny zgromadziły wszystko, co w Warszawie miało jakiekolwiek znaczenie.
Spotykało się tu dygnitarzy Rzeczypospolitej obok znakomitych artystów, karmazynów i magnatów o hetmańskich nazwiskach obok wpływowych hijen wyborczych, czcigodne matrony, obok pięknych pań, o których zbyt wiele mówiono.
Goście napływali.