Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/224

Ta strona została skorygowana.

narty, piłkę nożną, rakietę tenisową i t. d. Nad wszystkiem czuwał sam, wszystkiego sam doglądał.
A tak trudno było na wszystko znaleźć czas. Lecz Andrzej w istocie z tego był zadowolony. W nawale pracy, bowiem, znajdował usprawiedliwienie przed wiszącą nad nim koniecznością postanowień. Znajdował też i wobec Marty wystarczające — jak sądził — usprawiedliwienie dla swego chłodu.
Dla Marty jednak nie było ono wystarczające. Czuła, że coś się w jej życiu załamało, że idzie jakaś groźba. Wstydziła się przyznać do swych obaw rodzicom. Nie chciała ich zresztą martwić. Po dwuch tygodniach wszakże poszła do brata.
Roman był tak zaabsorbowany jakiemiś obliczeniami, nad któremi właśnie ślęczał, że nawet nie spostrzegł głębokiego smutku siostry. Dopiero, gdy zwierzyła mu się ze swych niepokojów, zastanowił się:
— I to, powiadasz, od powrotu z Wołynia?
— Tak.
— Hm… Coś mu jest. Niewątpliwie coś mu jest. Zmienił się nie do poznania. Do stu piorunów, z drobjazgów się nie siwieje!… Ale co?… Kobieta?…
— Nie, nie, niemożliwe, nie wierzę! — zaprotestowała z przejęciem.
— I mnie się to nie wydaje. Hm… a powiedz, Martuś, czy wy ze sobą… żyjecie?…
— Romeczku, jak możesz… — zażenowała się.
— Bardzo cię przepraszam, ale widdzisz, to jest ważne.
Zarumieniła się i powiedziała:
— Andrzej wraca późną nocą, a wstaje, kiedy ja jeszcze śpię.
Roman zasępił się.
— A możebyś poprostu pomówiła z nim?
— Kiedy nie umiem, nie potrafię…
— To może ja? Cóż? Mam prawo. Zapytam…
— Nie, nie! tylko nie to.