plikowane niż można sobie wyobrazić… Nie miej żalu…
Znowu zaległa cisza i siedzieli w milczeniu.
Z szerokich, złoconych ram na ścianie patrzył na nich dużemi myślącemi oczyma chłopiec w myśliwskiej kurtce.
Andrzej wstał ociężale i pogładził jej włosy:
— Idź już spać, Marto, ja jeszcze mam dużo pracy.
Słyszała jak zamknęły się drzwi od gabinetu, a później długo w noc miarowe kroki stłumione na dywanie.
Fabryka Bielawskiego niczem zewnętrznie nie różniła się od setek innych fabryk w tej dzielnicy. Kilkadziesiąt metrów ohydnej czerwonej cegły, poprzerzynanej symetrycznemi kratkami okien o czarnych zadymionych szybkach. Wielka, okryta rdzą brama żelazna, a obok małe drzwiczki.
Podwórze brukowane nierównemi „kociemi łbami“, bielona poczekalnia. Na ścianach fotografje maszyn, hal, gotowych fabrykatów.
— Pan prezes prosi.
Dowmunt wszedł. Bardzo duży pokój o zimnych wysokich oknach, modele aparatów. Z za biurka wstał Bielawski.
W jego uprzejmym uśmiechu i w szanownym tubalnym glosie drgała ironja.
— Witam was, kuzynie. Jakże się cieszę, że nareszcie raczyliście mnie odwiedzić. Siadajcie proszę. Czemuż mam to zawdzięczać?
— Jestem opiekunem rodziny świętej pamięci posła Żegoty i egzekutorem jego testamentu.
— Aaa? Niezmiernie mi miło, że wobec tego z kuzynem będziemy mieli wspólne interesy.
— Hm…