Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/246

Ta strona została skorygowana.


VI.

Wstał dzień słoneczny i ciepły. Gdzieś, na wolnych już od śniegu wierzchołkach pagórków zrodziły się pierwsze wiosenne podmuchy, zrywały się, przemykały nad polami, wpadały w korytarze ulic miejskich.
Andrzej skręcił na prawo i poszedł w stronę Belwederu. Po nieprzespanej nocy i wczorajszych przejściach bolała go głowa i chciał odetchnąć świeżem powietrzem przed pracą w biurze.
Przeczytał już dzienniki. Nigdzie nie było najmniejszej wzmianki o ujęciu Stanisława. To znacznie uspokoiło Andrzeja i umysł jego zaczął wracać do równowagi. Zszeregował zdarzenia minionego dnia i przyszedł do wniosku, że nie ma najmniejszego obowiązku zastanawiać się nad słowami Kulcza, które równie dobrze mogły zawierać zwykłe przypuszczenie o wstrząsie mózgu. A chociażby nawet miało być inaczej, czyż on, Andrzej, musi brać na siebie bodaj część odpowiedzialności za zamiary i kombinacje Kulcza.
— Nic mnie to nie obchodzi i obchodzić nie może — powiedział do siebie głośno i zawrócił do biura.
Tu czekał nań Zacharewicz. Z właściwą sobie systematycznością napisał już sprawozdanie ze swej pracy. Krótkie było i podzielone na punkty, kończyło się zaś wnioskami proponującemi wystąpienie do sądu o zabezpieczenie na fabryce powództwa spadkobierców ś. p. Michała Żegoty, wytoczenie powództwa cywilnego i wreszcie skierowanie do prokuratora doniesienia o złośliwem ukrywaniu dochodów i o malwersacjach podatkowych, trwających stale od lat pięciu, a dokonywanych z wiedzą Bielawskiego.