Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/28

Ta strona została skorygowana.

W sąsiedniej sali grano w bridge‘a. Przy sześciu stolikach już „urzędowano“. Jakaś pani irytowała się głośno na swego „kibica“, że jej radził impassować. W kącie młodzieniec o ziemistej twarzy obmcywał kolana starszej od niego brunetki. Przy jednym stoliku grano w baka. Rudawy pan z czerwanemi obwódkami u oczu natarczywie namawiał wszystkich:
— Proszę państwa, komu mam dać kartę? No, może pani? Pan? No? Bank siedem tysięcy dwieście złotych. Proszę.
— Nie, majorze, — westchnął łysy jegomość — ma pan passę. Nie chcę.
Major już podniecony zwrócił się do Andrzeja:
— A może pan? Proszę! Siedem dwieście.
— Dziękuję panu. Nie gram w hazardowne gry.
Major wzruszył ramionami.
— Nikt pana nie namawia do gry. Wcale nie potrzebuje pan grać. Pociągnie pan jedną kartę. Na szczęście. No?
Andrzej ścisnął zęby. Wszyscy patrzyli nań z ironją, jak na nieszczęsną ofiarę losu.
— Dobrze, — rzekł — mogę raz pociągnąć kartę, ale o to wszystko. — Rucham ręki wskazał na bank i grubą plikę banknotów, piętrzącą się przed majorem.
Major się ucieszył.
— Ależ owszem, chętnie. Tu jest razem około dwudziestu tysięcy. Tylko chodzi o, że tak powiem, pokrycie.
Andrzej przygotowany był do kupna mieszkania, miał więc gotówkę. Położył na stole paczkę dolarów. Zaległa cisza. Major rozdał karty i z uśmiechem odkrył swoje: dwójkę i szóstkę.
— Mówiłem: — passa! — Zawyrokował łysy pan.
Dowmont odwrócił swoje: dama i dziewiątka. Nie śpiesząc się zebrał pieniądze i włożył do kieszeni. Major przetarł czoło i ochrypłym głosem zapytał:
— Jak to? Pan odchodzi? A rewanż?
— Mówił pan, że chodzi o jedno pociągnięcie kart.