nicza ręka, przez wrzucenie żelaznego łomu między tryby młyna parowego, zdemolowała całą maszynerię.
Dowmunt zaklął.
— Trzeba jechać.
— Możebym ja pojechał? — zaproponował Roman.
— Nie. Muszę sam.
Pożegnał Martę przez telefon i w godzinę później był już na dworcu.
W Toruniu spotkał go Tarnowicz.
— Już od dwóch tygodni, jakieś podejrzenie typy włóczyły się koło młyna — opowiadał po drodze. — Rozstawiłem wartowników i co noc sam sprawdzałem po kilka razy, czy dobrze pilnują…
— Widocznie, źle pan sprawdzał, — odparł Dowmunt.
Obejrzał uszkodzene urządzenia, przesłuchał wartowników i pojechał do komisarjatu. Komisarz rozkładał ręce i zapewniał Dowmunta, że ziemię i niebo poruszy, by tylko ująć sprawców.
— Lepiej byłoby wszakże, gdyby pan wyznaczył nagrodę.
— Czy pan komisarz sądzi, że to pomoże?
— Ręczyć nie mogę. W każdym razie dla policjanta zarabiającego zaledwie połowę tego, co nazywamy minimum egzystencji…
— Czy tysiąc złotych wystarczy?
— Proszę pana. Mówmy szczerze — komisarz przymknął drzwi. — Jeżeli sam pan powiada, że to planowa akcja konkurentów, niechże pan pomyśli, że ci ludzie mają pieniądze. No i zawsze będą gotowi dać nie tysiąc, a pięć, rozumie pan? Dlatego mojem zdaniem, albo należy wyznaczyć jakąś grubszą nagrodę, albo poprostu machnąć ręką.
Stan finansowy „Adrolu“ nie pozwalał wszakże na żadną grubszą nagrodę i Andrzej pojechał do hotelu zgóry przygotowany na fiasco śledztwa.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/283
Ta strona została skorygowana.