Wszedł konduktor. Andrzej machinalnie podał swój bilet.
— Przepraszam pana — odezwał się konduktor — to jest bilet do Warszawy, a ten pociąg idzie na Hel.
Andrzej dał mu pieniądze na kupienie biletu. Gdy kolejarz wyszedł, odezwała się staruszka:
— Pan zaś, ale pomylił się i zamiast do warszawskiego pociągu, wsiadł do tego. Nieprawdaż?
— Nie, proszę pani, pomyliłem się w tem, że kupiłem bilet do Warszawy.
Oparł łokcie na kolanach i ukrył twarz w dłoniach.
— A mówią, że to my, kobiety, jesteśmy roztrzepane — pomyślała staruszka.
Pociąg już szedł pełną parą.
Morze muskało rozciągnięty w słońcu żółty piasek wybrzeża.
Andrzej stał nad brzegiem i pełną piersią wciągał w płuca ostre powietrze.
Przyjechał o siódmej rano, przeszedł się przed zapuszczonemi jeszcze roletami „Niezabudki“ i w sąsiedniej willi wynajął sobie pokój. Przebrał się i poszedł się przejść z zamiarem powrotu około dziesiątej, kiedy zapewne Ewa i Janek będą już ubrani.
Czekał go jednak zawód. Po powrocie dowiedział się od rumianej właścicielki pensjonatu, że pani Żegocina z synkiem wstają bardzo wcześnie i już przed godziną wyszli na spacer. W którą stronę — nie wiadomo, ale od jedenastej zwykle są na plaży.
— Tylko niech pan nie szuka na ogólnej — wołała za Dowmuntem — pani Żegocina zawsze chodzi na „dziką plażę“, bo tam mniej ludzi.
Szukał ich dobrą godzinę i już zaczynał irytować się na siebie, gdy dostrzegł wynurzającego się wody Janka.