Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/291

Ta strona została skorygowana.

— Janeczku — odezwała się Ewa — tak prosiłam cię, byś daleko nie odpływał.
— Ależ, mamusiu, ja tylko wzdłuż brzegu… naprawdę tam jest tak płytko, że i kura nie utonęłaby… Mamusiu, czemu ten pan na nas tak patrzy?
— Jaki pan?
— Stoi za tobą i patrzy.
— Niech patrzy. Pewno ktoś źle wychowany.
— Ależ spójrz, mamusiu! Ten pan tak dziwnie się przygląda.
Ewa odwróciła głowę.
— Andrzej!
Zerwała się z piasku i wszystka krew zbiegła jej do serca.
Andrzej szedł już ku niej również radosny i również zmieszany. Gdyby nie głośne wiwaty podskakującego Janka, któremu tak znakomicie udała się reżyserja, czuliby się jeszcze bardzo nieswojo.
— A co! Mówiłem, że przyjedzie! Mówiłem! — tryumfował chłopak.
— Dziś przyjechałem.
Wyciągnęła ku niemu rękę. Ręka drżała. Ach, cóżby dała za to, by móc mu obie zarzucić na szyję!
— Przyjechał pan… przyjechał… — powtarzała niemal szeptem, a w głosie jej grała cała tęsknota, cała radość i cały ból.
— Pysznie! Pysznie! — hałasował Janek — teraz dopiero będzie wspaniale!
— Przyjechałem was odwiedzić… na jeden dzień…
— Co? — oburzył się chłopiec. — O tem nie może być mowy! Nie puścimy pana Andrzeja i już! Prawda mamusiu?
Usiedli na piasku i Dowmunt zaczął wypytywać, jak cię czują, czy zadowoleni są ze swego pensjonatu i czy zawarli dużo znajomości.
Ewa wreszcie odzyskała równowagę. Tak, świenie się czują, w pensjonacie jest bardzo miło, ale jadają we