Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/54

Ta strona została skorygowana.

spór o interpretację jakiegoś paragrafu, czy artykułu w związku z odroczoną sesją sejmową.
Andrzej miał wrażenie, że jest w dziewiczym lesie. To też z rozczarowaniem odłożył dzienniki, objecując sobie wszakże czytywać je codziennie. Kończył właśnie drugie śniadanie, gdy w przedpokoju zaterkotał dzwonek, a po chwili zjawił się Piotr z biletem wizytowym na tacy.
— Alfred hr. Rzecki… jak wygląda? — zapytał Dowmunt.
— Solidnie, proszę pana, — z respektem zapewnił Piotr. — Poprosiłem do salonu.
— Powiedz, że zaraz służę.
W salonie na jego spotkanie wstał wysoki starszy pan o końskiej twarzy.
— Jestem Rzecki. Niezmiernie mi miło. Przedewszystkiem: czy nie zajmuję panu drogiego czasu?
— Ależ, proszę pana. Nic nie robiłem.
— Tem milej. Pozwoliłem sobie odwiedzić pana w sprawie, która — sądzę i jego zainteresuje.
— Słucham pana.
— Dowiedziałem się przypadkowo o pańskim powrocie do kraju i o zamiarach inwesowania większego kapitału.
Czekał odpowiedzi, lecz, wobec milczenia Dowmunta, dodał:
— Jeżeliby wiadomości powyższe odpowiadały prawdzie, pragnąłbym zainteresować pana pewną propozycją.
— Owszem, — odrzekł Andrzej — mam zamiar uruchomić tu pewną sumę, jest to jednak kwestja conajmniej kilku miesięcy.
— Ach, rozumiem. Jeszcze nie wycofał pan tej sumy z innych…
— Bynajmniej, — zaprzeczył Dowmunt — tylko pragnę przed umieszczeniem kapitału poznać celowość lokaty, a dlatego muszę poznać rynek, co — pojmuje pan — musi pochłonąć trochę czasu.
Rzecki uśmiechnął się potakująco.