Ukląkł przy niej i z niezgrabną ostrożnością podniósł zwisającą z jego ramion.
Ułożył ją na łóżku i nacierał skronie kolońską wodą. Po chwili z trudem uniosły się frendzle rzęs. W wybuchu czułości zaczął obsypywać pocałunkami jej oczy, usta, ramiona, włosy… Tulił ją do piersi wezbranej tłumem najtkliwszych słów, najczulszych próśb o przebaczenie…
Zdaleka dolatywała rzewna i dzika piosenka revellersów.
Nie słyszał tego. Owładnęła nim krew. Nie wiedział, gdzie się znajduje, co się wokół dzieje. Czuł tylko w ramionach powracające życie, czuł słabość tego smagłego ciała, w którem też rozżarzał się płomień, aż wybuchł, ogarniając mózg, napełniając żyły ognistą lawą…
Przez adamaszek morelowych obić, stłumiony i cichy płynął daleki pogwar.
Zwolna gasła łuna krwi. Lenie wracała przytomność i zrozumienie tego, co się stało, co usłyszała od niego, a co było straszne.
— On wie. On wie!
Nerwy stygły, lodowaciały. Wie!! Wie, że ona jest na usługach szpiegów. Więc koniec? Więc… zedrą z niej te jedwabie i klejnoty, odbiorą ten przepych, hołdy, samochody, całe jej królestwo, wszystko.
Zamkną w więzieniu…
Z pod rzęs wypełzło zaczajone zielone spojrzenie, jak oko ślepej latarki, przesunęło się po wysokiem czole Dowmunta, po mocnych pręgach brwi, po zamkniętych powiekach, po bronzowej skórze policzka po rozchylonych ustach… rozkosznych ustach…
Nie, nie! On jej nie zdradzi — odezwało się w sercu.
Z jego prawością? Z jego bezkompromisowością? Z jego patrjotyzmem? — przebiegło przez mózg. A jeżeli nie dziś… to przecie jutro, pojutrze… I mdleć ze strachu przed każdym niehumorem tego… On zresztą już w pociągu musiał podsłuchać…
Nie, nie! Trzeba się zdecydować. Natychmiast. Nie
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/59
Ta strona została skorygowana.