Ja tam wolę mieć do czynienia z prawami przyrody, te przynajmniej nie zmienią się nigdy i nie wystrychną człowieka na dudka.
Andrzejowi bardzo się podobał ten zapalony młody człowiek, potrząsający płową czupryną i postanowił sobie zawrzeć z nim bliższą znajomość.
Tymczasem przyszła panna Marta. Była nieco podobna do Romana. Mogła mieć lat dziewiętnaście. Swobodnie i bezpretensjonalnie witała się z pannami i z młodzieżą, wdzięcznie gnąc się w talji. Miała długie, popielate włosy, upięte w gruby węzeł tuż nad karkiem. Dowmunt zauważył, że stanowiło to ładną całość z sięgającą kostek suknią i z delikatnym profilem.
Zkolei podeszła do Andrzeja.
— Pan Dowmunt — przedstawił Roman.
Obrzuciła go zdumionem spojrzeniem:
— Ach, to pan?
Andrzej już chciał powiedzieć, że to niewątpliwie on sam, we własnej osobie, gdy ona zawołała:
— Ależ, naturalnie! O! Ja pana znam.
— Ale to chyba — wtrącił Roman — nie przeszkodzi ci przywitać się?
— Ależ, jakaż jestem roztargniona! Przepraszam pana.
Podała mu mocno dużą ładną rękę.
— Tak mnie to zaskoczyło, że widzę pana tu, a nie w laboratorjum botanicznem…
Całe otoczenie wybuchnęło śmiechem.
— Daruje pani, — zapytał Andrzej, — jaką roślinę przypominam?
— Ależ nie roślinę! Tylko fotografję. Znam pana z niej doskonale, ba! Wszystkie koleżonki w panu są zakochane… to jest…
Zmięszała się. Rumieniec oblał całą twarz, nawet powieki i nieco zadarty nosek z ruchliwemi chrapkami, ale z dużych niebieskich oczu nie znikł uśmiech.
— Jestem zachwycony tak niebywałem powodzeniem
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/65
Ta strona została skorygowana.