— przyszedł jej na ratunek Andrzej, — ale skąd w laboratorjum botanicznem znalazła się podobizna takiego okazu fauny?
— Przywiózł ją nam profesor ze swej podróży po Afryce.
— Aaa! Profesor Huszcza?!
— Huszcza! Oczywiście. Opowiadał nam o panu i o pańskich plantacjach cuda.
— Pamiętam, pamiętam. Badzo miły i rozumny człowiek, tylko trochę egzaltowany. Fotografował tam moje magazyny i plantacje ze wszystkich stron.
— Na tej fotografji, to pan stoi pod takim bungalow, a u pańskich nóg siedzą dwaj murzyni i chart.
— Nie dziw, — zadowcipkował jeden z młodych ludzi — że pan w takim egzotycznym entourage wywiera pustoszące wrażenie w sercach niewieścich.
— Otóż, wcale nie dlatego — zaoponowała Marta. — Tylko profesor opowiadał, że o panu tam wszyscy mówią z podziwem, że pan cudów dokazał, że — powiada — młody szlachcic polski wziął Afrykę za rogi.
— Jak na profesora botaniki — wtrącił dowcipniś — zbyt zoologiczne porównanie.
— Cicho, panie Władku, — zgromiła go panna Marta, — zachwycał się pańską energją, dzięki której dorobił się pan wielkiej fortuny, pańską… nawet powierzchownością — dodała, znowu się rumieniąc.
— Trzeba profesorowi Huszczy — odezwał się ów Władek — przyznać, że ma pojętne słuchaczki.
— Nie speszy mię pan! — zawołała. — Nie dam się speszyć! Właśnie, pojętne. Nawet obiecywałyśmy sobie, że zrobimy wspólną wycieczkę do Afryki.
Andrzej był rozbawiony i mile wzruszony. Podobała mu się ta rasowa dziewczyna i ta młodzież i cały nastrój tego salonu, tak różny od nastroju w pałacu Kulczów.
To też spędził tam cały wieczór, przeważnie na rozmowie z Romanem, który go szczerze zainteresował.
Dni Dowmuntowi biegły szybko. Praca postępowała naprzód. Nie zapomniał jednak o Lenie i miewał wy-
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/66
Ta strona została skorygowana.