Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/80

Ta strona została skorygowana.

Teorje jej nie wymagły prawa wyłączności, zresztą dość sceptycznie oceniała swoje szanse. Tem niemniej zdawała sobie sprawę z ich wagi. To też nie miała zamiaru rezygnować. Wyczuwała zmysłowość Andrzeja i pewna była wygranej.
— Proszę, — powtórzyła szeptem, — niech mnie pan wybije.
Andrzej z rosnącym niepokojem łowił przyśpieszający stukot pulsu w skroniach. Bezczelna bliskość tej dziewczyny otaczała go rozedrganem powietrzem, w którem jej zmysłowość i świeżość zlewały się w dziką harmonję.
— Zresztą — myślał gorączkowo — zresztą dlaczego nie? Dlaczego mam się wyrzekać? Zrobiłem wszystko… żeby ją opamiętać? Mam odepchnąć ją? I poco? W ramiona innego? Przecie tem jej nie nawrócę…
Szylkretowe oczy rozpalały się, wąskie dłonie zsunęły się gorącą pieszczotą na jego policzki.
Ach, niech się dzieje co chce! Porwał ją i zgniótł w uścisku.
Gdzieś w kąciku świadomości odezwał się jeszcze nieśmiały głos usprawiedliwienia:
— Żywioł, cóż poradzę, żywioł, siła wyższa…
Od tego dnia Piotr nabrał głębokiego zamiłowania do przyrody. Niemal codzień parę rannych godzin spędzał w parku Łazienkowskim, podziwiając piękno natury. Doszedł do przekonania, że służba u pana Dowmunta ma wiele dodatnich stron. W dżdżyste ranki wstępował do garażu i, siedząc na łóżku szofera Zygmunta, prowadził z nim długie dyskusje na temat zamiłowań i zwyczajów pana, które im obu przypadły do gustu.
Rozbieżność poglądów zaznaczała się tylko wówczas gdy Piotr apodyktycznie wypowiadał się za przewagą panny Ireny, co irytowało szofera, zdecydowanego zwolennika Leny.