Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.
Środa.

Wszystko odbyło się według szczegółowo ułożonego planu. O godzinie jedenastej poszłam do banku. W sali sejfów i w przedsionku było ze dwadzieścia osób. Blada z emocji, otworzyłam skrytkę. Trzęsły mi się ręce. Wewnątrz istotnie były dwie nieduże paczki. Schowałam je do kieszeni.
Co to za obrzydliwa rzecz być śledzoną. Wprawdzie nie wiedziałam kto z tych ludzi mnie śledzi, ale wprost czułam na plecach świdrujące spojrzenia. Chociaż zapewnili mnie, że nic mi nie grozi, opanował mnie strach. Przypomniały mi się nagle wszystkie filmy gangsterskie i szpiegowskie. Lada chwila skądś z boku, czy z tyłu rozlegną się strzały rewolwerowe...
Nic podobnego jednak się nie stało. Wyszłam na ulicę, przeszłam na drugą stronę. Obejrzałam się. Za mną byli zwyczajni przechodnie, nie różniący się od tych, których widywałam codziennie. Pomimo to wciąż przyśpieszałam kroku.
Gdy znalazłam się wreszcie w domu, uginały się pode mną kolana. Czekał tu już na mnie major w cywilnym ubraniu. Jakie to szczęście, że nie było Jacka. W jaki sposób wykłamałabym się przed nim z obecności majora?! Wziął z moich rąk paczki, przyjrzał się im dokładnie i powiedział:
— Muszę je zabrać ze sobą. Za parę godzin otrzyma je pani z powrotem.
— Ależ po co mi one? Nie chcę tego! — zawołałam przerażona.
— Muszą być u pani. Tonnor albo sam po nie się zgłosi, albo przyśle kogoś. Pani funkcje ograniczą się tu do wydania tych paczek. Jeżeli to będzie dzień, natychmiast po wyjściu tego człowieka odsłoni pani firankę na tym oknie w taki sposób.
Tu mi pokazał, jak mam ją odsłonić.
— Jeżeli zaś — mówił — będzie już ciemno, zapali pani i zgasi trzy razy światło. Moi ludzie będą już wiedzieli co to znaczy.