Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

— Masz do mnie jakieś dziwne pretensje. Jestem trochę zmęczony. To wszystko.
Właśnie mijaliśmy stolik tej kobiety. Pieszczotliwym ruchem palców pogładziłam jego dłoń. Ona wprawdzie tego nie dostrzegła, lecz Jacek poczerwieniał i widziałam, jak mu się zacisnęły szczęki. On się musi bać tej kobiety.
Powiedziałam perfidnie:
— Zachowujesz się tak, jakbyś chciał zademonstrować, że nudzą cię i męczą moje czułości.
Jacek z lekka zmarszczył brwi i zmuszając się do przyjemnego wyrazu twarzy bąknął:
— Sama wiesz, że to nieprawda.
— Być może — nalegałam. — Ale ty chcesz, by wszyscy tu na sali pomyśleli, że to prawda.
— Zapewniam cię, Haneczko, że to urojenia.
— A ja cię zapewniam, że już nigdy z tobą nie zatańczę.
— Doprawdy cię nie rozumiem. Masz do mnie pretensje o to, co wcale nie istnieje. A poza tym, mogłabyś się zdobyć na tyle wyrozumiałości, by uznać, że każdemu wolno czasami nie mieć usposobienia do tańca.
— Owszem, uznaję to. Ale w takim razie dlaczego prosiłeś mnie do tańca?
Jacek przygryzł wargi:
— Wybacz, ale to ty chciałaś.
— Więc cóż z tego?... Mogłeś przecież powiedzieć, że nie masz ochoty, że ci już zbrzydłam do reszty, że... Czy ja wiem... Że wstydzisz się ze mną tańczyć, że...
Przerwał mi cokolwiek za mocnym ściśnięciem mojej ręki. Był bardzo zły. Nie wiem dlaczego, ale opanowało mnie takie rozdrażnienie, że nie mogłam powstrzymać przykrych słów:
— Jeżeli chcesz bym krzyknęła z bólu, ściśnij mi rękę mocniej.
— Słuchaj, Haneczko — odezwał się stłumionym głosem —