Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

na, że bez chwili wahania da ile będzie mógł, byle tylko zatuszować tę ohydną sprawę.
Jacek przez kilka minut siedział w milczeniu:
— Może i masz słuszność — odezwał się wreszcie, — Zastanowię się nad tym. Na szczęście nic nie nagli.
Oburzyłam się:
— Jak to nic nie nagli?! A czy ty myślisz, że to jest wielka dla mnie rozkosz żyć w takiej atmosferze? W ciągłym oczekiwaniu awantury?!
Jacek uśmiechnął się blado:
— I dla mnie to nie jest rozkoszą. Gdybyś mogła wiedzieć, jak przygniatająco ciężkie były dla mnie te długie tygodnie... Nie mówiłem ci o tym, gdyż miałem nadzieję, że uda mi się prędzej tę rzecz załatwić. Teraz jednak uznałem za konieczne wyznanie ci prawdy. Jestem już taki zmęczony.... Chciałem twej rady i dziękuję ci za nią. Jesteś bardzo dobra dla mnie, chociaż sądzisz, że na to nie zasługuję.
Wstał i dodał:
— Postąpisz, jak będziesz uważała za stosowne. Pamiętaj tylko o jednym, że powierzenie tej tajemnicy komukolwiek równałoby się ogłoszeniu jej całemu miastu.
— Nie obawiaj się. Rozumiem to sama.
— Gdyby to było możliwe, należałoby przede wszystkim zwrócić się o pomoc do twego ojca. On, jako znakomity prawnik, może umiałby znaleźć jakieś wyjście.
— Tak — przyznałam. — Ale pogrzebałoby cię to w jego oczach na zawsze.
— Wiedziałem o tym. I dlatego jesteś jedyną istotą, której się zwierzyłem.
— Szkoda, że nie przed trzema laty — odpowiedziałam najchłodniej jak umiałam.
Nic nie zostało z jego zwykłej swobody. Czułam, że nie od-