Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdy co?
— Gdy tak wiele nadziei wiązałem z tobą.
To nieszczęście, jak bardzo ten chłopak jest patetyczny. Gdyby nie korciła mnie jego niewzruszalna niewinność, już czułabym się znudzona. Jestem ciekawa, co zrobiłby taki człowiek, gdyby się dostał we wprawne rączki takiej na przykład Betty Normann. Byłoby to nad wyraz komiczne. Ona oczywiście dostroiłaby się do jego tonu. Ja jestem zbyt wielką sybarytką, by zadawać sobie tyle trudu. Jeżeli szokuje go moje zachowanie się, niech się męczy. Albo straci sentyment do mnie, albo zdoła przystosować się do mojego façon d‘être. W gruncie rzeczy tak bardzo mi na nim nie zależy i mogę zdobyć się na to ryzyko. Powiedziałam mu:
— Mój drogi Romku. Nie jestem już gęsią. A ty, zdaje się, do końca życia zamierzasz nosić głowę w chmurach, szukać polnego kwiecia, i grać na fujarce. To może zajmujące póty, póki się ma osiemnaście lat. Ale zastanów się, że kiedyś, jako minister czy inny prezes z brzuszkiem, będziesz wyglądał z tą manierą dość zabawnie.
Czułam, jak pod wpływem moich słów kurczy się cały. Jego sposób bycia wynika najprawdopodobniej z nieśmiałości. Chciałabym poznać jego marzenia. Na pewno są przeciwieństwem tego, czym żyje. W marzeniach tych musi być wiele zuchwałych podbojów miłosnych. Może nawet cynizm.
— Staram się nie mieć żadnej maniery — powiedział wzburzony.
— Więc może źle się wyraziłam. Po prostu twoje podejście do życia jest piekielnie niewygodne.
— Jak to rozumiesz?
— Chodzisz na koturnach. Robi to wiele stuku, ale krępuje swobodę ruchów.
— Stuku?
— No, tak — zdobyłam się na otwartość. — Swoją cicho-