Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie ma mowy o żadnej przyjaźni.
— Ach, więc wszystko jedno jak to nazwiesz. Powiedzmy — liaison.
— Tym bardziej nie.
Uśmiechnęłam się pojednawczo:
— Dajmy spokój temu tematowi. Drażni cię, a zresztą to nawet niedelikatnie z mojej strony, że się w to wtrącam. Po prostu zaciekawiła mnie ta sprawa dlatego...
— Na miły Bóg! Tu nie ma żadnej sprawy. Poznałem tę panią i od czasu do czasu robimy wycieczki narciarskie. To wszystko.
— Chętnie ci wierzę, Romku. Chociaż ta pani w nieco inny sposób mówiła o tobie.
— Za to, co ktoś o mnie mówi, nie mogę ponosić odpowiedzialności.
— Och, co za mocne słowo — zaśmiałam się. — Aż odpowiedzialność! Sądzę, że nie pochlebiłoby to miss Normann, że tak gwałtownie i rozpaczliwie wypierasz się jej, jak ducha złego. Osobiście uważam, że jest to naprawdę czarująca i bardzo przystojna osóbka. Wiem jeszcze jedno: że jest bardzo bogata. Cóż byłoby dziwnego, gdyby młody człowiek w twoim wieku zainteresował się taką kobietą.
— Zapewne. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Ale ja się nią nie interesuję. Nie jestem stworzony do żadnych flirtów. I sama najlepiej wiesz, dlaczego...
— Ja?... Pojęcia nie mam.
Opuścił powieki i powiedział:
— Gdybym ci tego nawet nigdy nie mówił i tak musiałabyś wiedzieć.
Przynieśli właśnie kawę i z konieczności musieliśmy przerwać rozmowę. Po wyjściu pokojowej powiedziałam:
— Wiem, co chcesz mi dać do zrozumienia. Twierdzisz, że mnie kochasz. Długo zastanawiałam się nad tym. I wiesz, do