Dzisiaj wszystkie usiłowania spełzły na niczym. W portierni przez cały czas był ten wąsaty staruszek, który nieomylnie podawał mi za każdym razem mój klucz, chociaż wskazywałam klucz p. Normann.
— Ach, tak. Być może. Omyliłam się — mówiłam na swoje usprawiedliwienie.
A ten cymbał z uśmiechem pełnym galanterii zapewniał mnie:
— Naszym szanownym gościom wolno się mylić. Ale mnie nie wolno.
Zaczęła się odwilż. Na ulicach jest trochę błota. Z lekka zaczyna mi się nudzić.
Boże, jakie straszne przeżyłam emocje! Brrr... Nie potrafiłabym zostać zawodowym złodziejem. Ale opowiem wszystko od początku.
Wszystko zdawało się układać jak najpomyślniej. Gdy z rana schodziłam na dół, zobaczyłam Betty, wsiadającą do sanek z jakimś panem. Musieli jechać gdzieś dalej, gdyż zabrała własny pled. W tej chwili powzięłam postanowienie: teraz, albo nigdy. Staruszek portier widocznie poszedł na mszę do kościoła, gdyż zastępował go pomocnik, wysoki dryblas, o dość tępym wyrazie twarzy. Ta zamiana była dla mnie niezwykle pomyślna.
Przez kwadrans przeglądałam „Vogue“, po czym, starając się zachować jak najzimniejszą krew zbliżyłam się do dryblasa i kazałam podać sobie mój klucz. Wskazałam przy tym na klucz od apartamentu miss Normann. Dał mi bez najmniejszego wahania.
Korytarz na pierwszym piętrze był zupełnie pusty. Szczęście mi sprzyjało. Szybko otworzyłam jej drzwi i weszłam do środ-