Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/271

Ta strona została uwierzytelniona.

straszony, gdyż opowiadał mi nudne rzeczy o Rosji, i tamtejszych stosunkach.
Toto widocznie rozmyślnie usiadł plecami do sali. Ciekawa jestem w jaki sposób on im tłumaczy, że nie jesteśmy razem. Na pewno wymyślił jakieś bardzo głupie kłamstwo. Mniejsza zresztą o to. Wróciłam do siebie. Byłam bliska płaczu. Coś niedobrze jest z moimi nerwami. Nie mam się czemu dziwić co prawda. Każda inna kobieta na moim miejscu po tylu przeżyciach dostałaby pomieszania zmysłów. A tu jeszcze ten Toto.
Wreszcie o piątej raczył do mnie zatelefonować.
— Czym mogę służyć? — zapytałam zupełnie spokojnie.
— Czy mogę wstąpić do ciebie na chwilę? Chciałbym z tobą pomówić.
— O czym? — powiedziałam takim tonem, że musiał przyjąć to jako stwierdzenie faktu, że zupełnie nie mamy o czym ze sobą mówić. Zamilkł też na chwilę, a później odezwał się niepewnie:
— No, przecież w jakiś sposób musimy się porozumieć. Już wprost dlatego, by nie wyglądało to dziko. Ze względu na ludzi.
— Więc dobrze — zgodziłam się. — Pod jednym wszakże warunkiem...
— Mianowicie?...
— Obiecasz mi, że nie będziemy mówili o niczym innym, jak tylko właśnie o formie zakończenia naszej przyjaźni.
— Przyrzekam ci to.
W pięć minut później przyszedł. Po raz pierwszy przyjrzałam mu się zupełnie obiektywnie. Wprost pojąć nie umiem, jak mogłam mieć z nim coś wspólnego. On jest po prostu wulgarny. Oczywiście na pewnym poziomie. Ale wulgarny. Superkoncentrat pospolitości. Mógłby służyć jako foremka do fabrykowania takich właśnie ludzi jak on, pozbawionych jakiejkolwiek we-