Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/275

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie interesuje mnie to — wzruszyłam ramionami.
— Nie masz za grosz serca.
— O, nie, mój drogi. Mam go aż za wiele. Jeżeli czegoś mi brak, jeżeli czegoś było mi brak, to właśnie rozsądku, gdy to serce źle lokowałam. Nigdy nie umiałeś mnie docenić.
Zerwał się oburzony:
— Ja nie umiałem? Ja? Bądźże sprawiedliwa, Hanko. Nikogo i niczego nie ceniłem tak w życiu, jak ciebie. I ty o tym wiesz najlepiej.
Co prawda miał słuszność. Nawet zanadto popisywał się swoją miłością do mnie. Ostatecznie nie zasługiwał, aż na tak bezwzględne potraktowanie tego wybryku z mojej strony. Ani przez chwilę, ma się rozumieć, nie myślałam o przebaczeniu. Doznałam od niego zniewagi, a o zniewagach mi wyrządzonych nie umiem zapominać, chociaż bynajmniej nie jestem mściwa. Powiedziałam:
— Przypuśćmy, że tak było istotnie. Ale mieliśmy mówić wyłącznie o zachowaniu decorum. Więc cóż?... Czy nie sądzisz, że byłoby wskazane, bym się pokazała przy kolacji z tobą i z całym twoim towarzystwem?
— Jak to przy kolacji? Przecież przed kolacją wyjeżdżam.
— No, tak. Miałeś taki zamiar. Ale nic cię nie zmusza do tak nagłego powrotu.
Zawahał się:
— Oczywiście nic... Chociaż z drugiej strony... właściwie... niektóre sprawy wymagają mojej obecności w Warszawie. Ma przyjechać pan Gołębiowski ze sprawozdaniem. Sam mu wyznaczyłem jutrzejszy dzień... Nie wypadałoby...
— Pan Gołębiowski bywa w Warszawie co dwa tygodnie — zauważyłam chłodno — i siedzi w Warszawie po kilka dni. Może poczekać.
— Są zresztą i inne rzeczy. Wolałbym wyjechać dzisiaj.