Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/294

Ta strona została uwierzytelniona.
(Muszę tu skorygować słowa p. Renowickiej. Nie chcę bynajmniej twierdzić, by nie żywiła dla mnie tej przyjaźni, o której mówi, a za którą jestem jej niezmiernie wdzięczny. Chodzi o to, że w ogóle i w zasadzie uważam za niepodobieństwo istnienie takiej przyjaźni, w której obie strony wypłacają się sobie równą i całkowitą otwartością. Zawsze pozostają pewne niedopowiedzenia, zawsze najbliższy przyjaciel ukrywa przed drugim pewne swoje tajemnice. Toteż i p. Hanka nie powiedziała mi wszystkiego. Wydaje mi się, że w przeciwnym wypadku umiałbym jej już tego dnia dać radę, zarówno trafną, jak skuteczną. Może mi zresztą wydaje się tak obecnie, gdy już do końca przeczytałem jej pamiętnik i gdy znam dalszy bieg zdarzeń — Przypisek T. D. M.).


Piątek

Dziś po raz pierwszy mogłam wyjść z domu. Opatrunek zdjęto mi już wczoraj. Na czole pozostała dość wyraźna, mocno zaróżowiona blizna. Teraz jednak i ja wierzę, że zniknie, jak zapewniają lekarze. Musiałam ojcu dać słowo, że już nigdy „z tym niepoczytalnym młodzieńcem w średnim wieku“ nie siądę do samochodu.
Toto śmiał się jak bawół, gdy mu to powtórzyłam. Jest na pewno najbardziej z siebie zadowolonym człowiekiem na świecie, a przynajmniej w klinice. Gdy doń przyjechałam, nie mogłam się zbliżyć do łóżka. Ze wszystkich stron był obstawiony tacami z niezliczoną ilością przekąsek i potraw. Jadł właśnie obiad. Jego Antoni od czasu do czasu wyciągał z kieszeni butelkę koniaku i napełniał szklaneczkę.
— Jak widzisz — śmiał się Toto — wszystkie ostrożności są zachowane. Wczoraj doktór Hurbowicz wyrzucił mi prawie pełną butelkę starego „Boulestin“ przez okno do ogrodu szpitalnego.
— Jesteś głuptasem — powiedziałam wstrzemięźliwie. —