niała ona p. van Hobbena o wyjątkowości zaufania, jakim go darzy. W istocie tajemnicę swą zwierzyła nie tylko p. Albinowi Niementowskiemu i mnie, ale jeszcze kilku osobom.
Przekonałem się o tym osobiście w owym właśnie czasie. Po mieście bowiem przebąkiwano tu i ówdzie, że p. Jacek Renowicki jest zamieszany w jakąś sprawę o bigamię. Nawet Janusz Minkiewicz, najznakomitszy satyryk wśród plotkarzy i plotkarz wśród satyryków, pytał mnie, czy nie warto by na ten temat napisać fraszki do „Szpilek“. Oczywiście odradziłem mu. Ale to już nie należy do rzeczy.
Już o dwunastej rano byłam w „Bristolu“ u pana Freda. Instalacja była gotowa. Wchodząc do pokoju nikt by się nie domyślił, że istnieje w nim ta cała maszyneria. Spod dywanu wystawał tylko mały kawałeczek drucika. Pan Fred zaraz przyczepił doń inny drucik i podał mi słuchawkę. To było fenomenalne!
Najwyraźniej usłyszałam kroki i nuconą z cicha piosenkę: „Bei mir bist du schoen“, odgłos przesuwanych krzeseł, skrzypienie szaf. Widocznie ubierała się.
Fred stał przede mną i z zadowoleniem przyglądał się wrażeniu, jakie uwydatniło się na mojej twarzy. Już chciałam odłożyć słuchawki, gdy usłyszałam dzwonek telefonu i jej „hallo“. Mówiła po francusku z kimś, kogo nazywała „mon cher monsieur“. Ze zdawkowych i krótkich jej odezwań się niepodobna było wywnioskować o czym mówią. Wyglądało jednak na to, jakby od kogoś przyjmowała wskazówki, czy dyspozycje. Rzecz musiała dotyczyć spraw handlowych, gdyż padały takie słowa jak „ładunek“, itp. Rozmowa zresztą trwała zaledwie dwie czy trzy minuty. Później do moich uszu doleciał szelest papieru, po chwili zaś pukanie do drzwi. Musiała zadzwonić na służbę. Nie omyliłam się. Powiedziała po angielsku: