— Piękną macie tu wiosnę w Polsce — powiedział. — Piękną i niezwykle silnie przemawiającą do tych uczuć, które podczas reszty roku, zagłuszone nadmiarem przyziemnych spraw i zajęć, budzą się nagle, by nam przypomnieć, że istnieje piękno.
— Czyżby wiosna belgijska pod tym względem ustępowała naszej? — zapytałam.
— Nie wiem. By o tym sądzić, musiałbym przeżyć wiosnę w Belgii obok istoty równie wiośnianej i równie koncentrującej w sobie uroki i sugestie wiosny jak pani...
— Więc już pan nie żałuje, że został pan w Warszawie?
— Och — oburzył się. — Nie żałowałem ani przez jeden moment. Czyż moje oczy nie mówią tego pani codziennie!
Zaśmiałam się i potrząsnęłam głową:
— Może jeszcze nie nauczyłam się czytać ich wyrazów. Niech je pan zamknie... Dobrze?... I teraz niech pan mówi...
Posłusznie opuścił powieki. Przechyliłam się i pocałowałam go w usta. Nie mogłam przecie przewidzieć, że na ten niewinny pocałunek, raczej muśnięcie, zareaguje w sposób tak gwałtowny, chwytając mnie w objęcia.
W danej sytuacji, jeżeli nieopanowany wybryk owego młodzieńca nie miał żadnych przykrych następstw, przypisać to należy nie tylko trwałym i niezłomnym zasadom p. Renowickiej, lecz także jej wyrozumiałości i taktowi.