Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/346

Ta strona została uwierzytelniona.

Fred ścisnął mnie za rękę:
— Ona kłamie. Wcale nie telefonowała do biura podróży.
Jacek zaśmiał się nienaturalnie:
— Chyba pani żartuje?... Przecież decyzję swoją zakomunikowałem pani już od dawna. Kocham swoją żonę i nie mam najmniejszego zamiaru rozstawać się z nią nie tylko na zawsze, ale i na krótki bodaj okres. Czy pani rozumie, że ją kocham?!
— Owszem. Dla mnie to jednak nie zmienia sytuacji.
— Nie zmienia? Traktować to mogę jedynie jako dowcip. Cóż przyszłoby pani z tego, gdybym nawet wrócił do pani, skoro nie mógłbym w sobie zbudzić żadnych innych uczuć, oprócz...
Urwał, a ona podpowiedziała:
— Oprócz nienawiści?... Widzi pan, jak pan to słusznie kiedyś zauważył, nie należę do kobiet banalnych, szablonowych. Właściwie mówiąc, byłoby to dla mnie zupełnie obojętne, jakie uczucia pan dla mnie żywi. Przecież ja również nie twierdzę, że pana kocham. A może pan sądzi inaczej?
— Nie zastanawiałem się nad tym — mruknął Jacek.
— Jako nad rzeczą, która pana nie obchodzi?... Otóż nie kocham pana. Po prostu chcę mieć pana przy sobie i dla siebie. Nazwał pan to kaprysem. Mniejsza o to. W każdym razie rozporządzam środkami, które umożliwiają mi realizację tego kaprysu.
— Myli się pani — zaprzeczył twardo. — Może pani mnie zmusić jedynie do... usunięcia się z areny.
— Ach, jakież to nierozsądne — zaśmiała się. — Zależy panu na uniknięciu skandalu, na osłonięciu opinii swojej obecnej żony, nieprawdaż? I cóż pan zyska przez samobójstwo? Nie, mój drogi. Niech pan nie będzie dzieckiem. Zna mnie pan przecież o tyle, że nie zawahałabym się do skandalu wywołanego przez pańskie samobójstwo, dorzucić paru informacji, wyjaśniających podłoże tego kroku. Nie, przyjacielu. To nie jest żadne wyjście.