Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/348

Ta strona została uwierzytelniona.

Znowu zapanowało milczenie. Później nagły hałas odsuwanego, czy przewracanego krzesła. Serce zamarło mi w piersi. W mojej wyobraźni rysował się już obraz tego, co się tam dzieje: oto rzucił się na nią i... Jednak zamiast krzyku przerażenia, usłyszałam przytłumione przez dywan kroki. Po dłuższej pauzie zatrzymały się i odezwał się cichy, opanowany głos Jacka:
— Ponieważ nie mogę uwierzyć, by aż do tego stopnia zależało pani na mnie, proponuję pani okup.
— Okup?... Mam wrażenie, że jest pan niedość bogaty, by zapłacić mi równowartość tej ceny, jaką przywiązuję do pana.
— Wszystko, co posiadam po spieniężeniu równałoby się kwocie mniej więcej półtora miliona złotych.
— To bardzo niewiele, jak na moje wymagania — zaśmiała się.
— Przypuszczam, że ponadto zdołałbym zmobilizować jeszcze kilkaset tysięcy. Gotów jestem zostać do końca życia nędzarzem.
— Nic by mi z tego nie przyszło. Gdybym nawet nie posiadała osobistego majątku, może mi pan wierzyć, że w każdej chwili mogłabym stać się bogata. Nie wszyscy mężczyźni tak boją się pożycia ze mną, jak pan. Dajmy jednak temu spokój. Skoro pan wszakże wspomniał o okupie, przyszła mi do głowy zupełnie inna myśl... Przepraszam pana na sekundę.
Usłyszałam jej kroki i dźwięk drzwi otwieranych, a następnie zamykanych.
— Widzi pan — powiedziała — ostrożność nigdy nie zawadzi. A to, o czym zamierzam mówić, nie może być przez nikogo słyszane. No, ale teraz pozwoli pan kieliszek koniaku? Świetna marka.
W jej tonie było jakby odprężenie. Usłyszałam brzęk kieliszków. W pierwszej chwili opanowała mnie obawa, że ta zbrodniarka chce Jacka odurzyć jakąś trucizną, to też uspokoiłam się, gdy w słuchawce zabrzmiał jego głos: