zainteresować. Raczej sądzę, że były tam jakieś papiery urzędowe i to zapewne takie, do których Jacek przywiązuje duże znaczenie. Na kopercie napisane było czerwonym ołówkiem: „L.K.Z. — 425“. Że też oni zawsze mają swoje tajemnice.
Koło ósmej zjawił się zapowiedziany adiutant, przystojny młody oficer. Zaproponowałam mu filiżankę kawy, lecz odmówił. Był bardzo grzeczny, i dostrzegłam, że mu się podobałam. Lecz pomimo to oświadczył, że się bardzo śpieszy, i że przyszedł po zalakowaną kopertę, o której musiał mi mąż telefonować z Paryża. Nie zatrzymywałam go tym bardziej, że robił wrażenie zdenerwowanego. Podziękował mi uprzejmie i wyszedł.
Gdy się drzwi za nim zamknęły obejrzałam jego kartę wizytową: porucznik Jerzy Sochnowski. Zupełnie correct młody człowiek. Można go będzie śmiało zaprosić na nasze fajfy. Jeżeli to z tych Sochnowskich z Podola, może być nawet dalekim krewnym Jacka. Trzeba będzie mamę o to wypytać.
Nie wiem czemu jestem dzisiaj taka zmęczona. Nie chciało mi się nawet pójść z Totem na kolację. Zostałam w domu. Zupełnie nie miałam apetytu. Zjadłam tylko trzy szparagi i wypiłam szklankę herbaty z odrobiną czerwonego wina. Ciotka Magdalena przyglądała mi się przy stole podejrzliwie, dopatrując się prawdopodobnie w moim braku apetytu objawów zakazanej miłości do rzekomego pośrednika. Niech ją Bóg ma w swojej opiece. W istocie sprawa jest znacznie poważniejsza: przybyło mi w ostatnim miesiącu kilo i czterdzieści deka.
Rzucam w pośpiechu te kilka słów. Wczesnym rankiem przyszła depesza z Hołdowa. Ojciec niebezpiecznie chory. Mam zabrać profesora Wolframa i doktora Jarka i natychmiast jechać do Hołdowa. Na szczęście obaj mogą pozwolić sobie na wyjazd. Jestem pełna niepokoju o zdrowie i życie ojca. To rozpacz, że