Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Prokurator Alicja Horn tom II.pdf/179

Ta strona została przepisana.

wielkie, jak też nie oczekiwała, że nawet nie będzie próbował go ukryć.
Opuścił na ziemię trzymany w ręku krawat i podszedł do niej z takim wyrazem twarzy, że gdyby nie jej zimna krew, cofnęłaby się za stół.
— Jakto wyjechała na posadę? Na jaką posadę? — zapytał głucho i bardzo cicho.
— Na kresy.
— Przecież nie chciała jechać? Co?... Przecie dałem jej w Warszawie posadę doskonałą? Co?...
— Powtarzam ci — zmarszczyła brwi Alicja — że wyjechała na kresy.
— Więc ty zmusiłaś ją do tego?
— Przepraszam cię, Boh, ale jakiem prawem wtrącasz się w sprawy mojej opieki nad Julką? Sądzę, że mógłbyś przy pewnym wysiłku poczucia przyzwoitości zdobyć się na odrobinę taktu. Moja wychowanka do czasu pełnoletności pozostaje wyłącznie pod moją opieką i ja decyduję, jaka posada jest dla niej odpowiednia, a jaka nie. Dziwię ci się, Boh, że zechciałeś zaakcentować to, nad czem ja, którą Julka musi obchodzić i jako dziewczyna wychowana przezemnie od małego dziecka i jako kobieta, której mogę postawić pewne bardzo wyraźne żądania, umiałam jedynie przez delikatność dla ciebie przejść do porządku.
— Ta nie jest „fair play“! — wybuchnął.
— Nie jest i nie było z żadnej strony, mój drogi, nie było od początku... Nie mówmy już o tem.
— Masz rację. Nie będziemy mówili. Wpakował ręce w kieszenie spodni, potrząsnął głową i dodał:
— Zdaje się, Al, że my wogóle nie wiele mamy już sobie do powiedzenia. Nigdy nie mieliśmy zbyt dużo, a teraz nie pozostało nic, poza słowami, jakiemi żegnają się ludzie, którzy nie chcą, by ich dzieliło więcej, niż może łączyć.
— Nie mówisz tego poważnie, Boh!