Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

Otóż stracić takiego kochanka i stracić go w takiej chwili, byłoby, jeżeli nie katastrofą, to w każdym razie ciężką porażką. Dlatego względy ambicjonalne musiały ustąpić miejsca rozsądkowi. Wanda nie kochała Dziewanowskiego, tak jak nie kochała nikogo. Kiedyś durzyła się w Szczedroniu, gdyż imponował jej swoją drażniącą postawą komunisty i cynika, lecz tego nie można było nazwać miłością.
— Kiedy jestem z tobą sama w pokoju — powiedziała mu w godzinę po ślubie — czuję się, jakby mnie zamknięto w klatce ze złem, silnem i niebezpiecznem zwierzęciem.
I wrażenie to nie ustępowało z biegiem lat. Mąż ją przerażał, chociaż nie bała się go wcale. Przerażał w ten sposób, jak przerazić może karkołomny zakręt na górskiej drodze, kiedy jedzie się autem z szybkością zapierającą oddech, jak przeraża widok człowieka spadającego z wysokości kilku pięter na bruk. Tylko tu Wanda miała jednocześnie pełną świadomość swojej przewagi nad wypadkami, a to dawało niezwykły dreszcz wówczas, gdy z tej przewagi nie korzystała. Często leżąc w swej sypialni słyszała jego kroki: krążył, nie mając odwagi wejść. Nieraz, wracając od Dziewanowskiego, zastawała męża przy pracy. Podpatrzyła, że wodzi za nią łakomym chciwym wzrokiem i tylko udaje, że zajęty jest swemi preparatami. Wiedziała, że jątrzy go swemi leniwemi ruchami, w których odpręża się ciało zmęczone niedawnemi pieszczotami. Nie uchodziło jej uwagi żadne drgnięcie brzydkiej twarzy i grubych rąk, powiązanych supłami stawów i postronkami wzdętych żył. Domyślał się skąd wróciła i walczył z sobą, by ujarzmić wybuch wściekłości i wybuch namiętności. Wówczas stawała się wyniosła i lekceważąco uprzejma. Wiedziała, że tem podnieci go jeszcze bardziej. Aż rzucał

100