nalnym i reprezentacyjnym przewódcą pozostał wprawdzie nadal Szawłowski, nawewnątrz jednak ona decydowała, samego Szawłowskiego skłaniając nieraz do niejakich ustępstw z linji zasadniczej w tę, czy w inną stronę. Działo się to pod wpływem sugestjonującego relatywizmu Dziewanowskiego. Po każdej z nim rozmowie Wanda mniej pewnie czuła się w prostych i jasnych kwestjach, odnajdywała w nich złożone peryferje i konieczność rewizji tego czy innego aksjomatu. Jednakże o cofaniu się z zajętych pozycyj, o przemalowywaniu bodaj częściowo szyldu, o jakiemkolwiek zboczeniu z wytkniętej trasy — nie mogło być mowy. Wewnętrzne ewolucje w Kolchidzie wyrażały się nazewnątrz jedynie zmniejszeniem lub zwiększeniem nacisku w akcji. Zbyt byli już zaangażowani w przyjętym kierunku, by na wrogich okopach nie otrąbiono ich rejterady przy najmniejszej zmianie frontu. Trzeba było konsekwentnie brnąć naprzód i zamykać oczy na wątpliwości.
— Nie chodzi o dobrą wiarę, lecz o dobrą robotę — mówił Szawłowski.
— Żadna ludzka rzecz nie może być doskonałością — pocieszał Wandę Jan Kamil Pieczątkowski, jeden z najdawniejszych argonautów, doskonały zresztą malarz i dekorator.
I Wanda trwała na posterunku. Wierzyła pomimo wszystko w słuszność sprawy, a zwątpienia zostawiała na uboczu.
— Jest w tem moja przewaga nad przeciwnikami — mówiła Dziewanowskiemu — że wolna jestem od stosunku emocjonalnego do bronionych przeze mnie poglądów.
Zresztą i same poglądy były jasne, proste, trzeźwe i szlachetne: trzeba usunąć z życia fałsz, trzeba piętnować hipokryzję i tą drogą walczyć o świadome prawo do szczęścia każdego człowieka.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.
103