Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeden jest tylko synonim piękna — mówił Dziewanowski — synonim ten to prostota.
Niestety, jego ubrania były już zbyt proste, nie tylko by aspirować do piękna, lecz nie sięgając do elegancji.Jakkolwiek sprawiało to Wandzie przykrość, nie dała tego nigdy poznać po sobie. Do powierzchowności człowieka, który był jej kochankiem, przywiązywała prawie tyleż wagi, co i do jego wewnętrznych zalet. Nie było jednak na to rady. Wiedziała, że nie może odeń wymagać, by ubierał się u najlepszego krawca i częściej sprawiał sobie garderobę. Chętnie z własnej kieszeni pokryłaby koszty kilku przyzwoitych garniturów i nieraz zastanawiała się nad sposobem zrobienia mu tego rodzaju propozycji, lecz sposobu takiego znaleźć nie umiała. Przy całej obojętności Marjana dla spraw pieniężnych, napewno obraziłby się śmiertelnie, a co gorsze, wyśmiałby ją i jej ofertę. Nie byli do tego stopnia bliscy sobie, by odważyła się zaryzykować ten krok.
Przez życie Wandy, nie licząc dwuch czy trzech całkiem przelotnych, przypadkowych flirtów, przeszły cztery dłuższe i głębsze romansy, do których mutatis mutandis dałoby się przyczepić etykietkę miłości. Właśnie Dziewanowski był czwartym. Z żadnym z poprzednich, może z wyjątkiem jednego Szczedronia, Wanda nie zżyła się do granic bardziej poufałych, gdyż nigdy jej na tem nie zależało, jeżeli zaś chodziło o Marjana, wolała, że intymność ograniczała się tu wyłącznie do sfery seksualnej i umysłowej. Ich stosunkowi nadawało to timbre pewnej wyższości, niepospolitości i oderwania od powszechnej marzy romansowej.
Marjan nie był zazdrosny, przynajmniej nie okazywał nigdy niechęci dla nikogo, kogo mógłby posądzić o szczególniejsze zamiary wobec niej, sam zaś również żadnych powodów do zazdrości nie dawał. Zawsze był sam i zawsze do dyspozycji Wandy, z wyjątkiem swoich

113