Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

okresów chandry, kiedy wolała zostawiać go na pastwę jego apatji. Zwykle przed przyjściem doń telefonowała. Jeżeli mówił, że wolałby nie narażać jej na swoje towarzystwo, wiedziała, że to chandra i dzwoniła nazajutrz.
Tego jednak dnia, dnia 27-go czerwca (dobrze zapamiętała datę, gdyż były to imieniny profesora Wellera), zachowanie się Dziewanowskiego przy telefonie wydało się jej dziwne i podejrzane:
— Nie mogę dzisiaj — powiedział jakimś zdenerwowanym, czy zmieszanym głosem — proszę wybaczyć... Jutro zadzwonię...
— Dobrze — krótko urwała Wanda i położyła słuchawkę.
Sama nie przypuszczała, by to drobne zdarzenie mogło wywołać w niej aż tak silne zdenerwowanie. Wszystkie podejrzenia nagle zyskiwały całkowitą rację bytu. Istnienie innej kobiety było już teraz nie intuicyjnem domniemaniem, lecz faktem. Wanda napróżno próbowała uspokoić swe wzburzenie dawniej używanemi argumentami, napróżno usiłowała zreflektować się. Dziewanowski był wstrętnym hipokrytą, poprostu padalcem, okradał ją najbezczelniej w świecie, bo przecież mógł otwarcie postawić kwestję i chyba nie wyobrażał sobie, by przez jedną bodaj sekundę starała się go zatrzymać, jego, który mając taką kobietę, jak ona, kobietę pożądaną przez tylu, kobietę, której do pięt nie dorosły te wszystkie gęsi, kury, że on mógł zrobić coś podobnego!...
— Nędznik, oszust, poprostu ordynarny samiec, hipokryta!... — gryzła wargi.
Drzwi otworzyły się i na progu stanął Szczedroń:
— Zdaje się, żeś mnie wołała? — zapytał.
Wzruszyła ramionami:
— Bynajmniej.
Stał chwilę i z głupią miną przyglądał się jej. Po pauzie odezwał się niedorzecznie współczującym tonem:

114