Anna nie mogła opanować zdenerwowania. Przez sekundę zdawało się jej, że on domyśla się skąd pochodzą te ohydne sto złotych, że odgadł to intuicją, czy wyczytał z jej oczu. Przeraziła się, lecz natychmiast odrzuciła niedorzeczny domysł.
— Teraz już idę — powiedziała — nie odprowadzaj mnie. Nie chcę, by nas wciąż razem widywano, zwłaszcza w okolicy mego biura.
Na rogu obejrzała się: stał i patrzał za nią. Uśmiechnęła się doń i szła coraz prędzej. Przed samem wejściem do Mundusu zawahała się, zatrzymała się na chwilę i zawróciła zwolna.
Tu gdzieś w pobliżu był ten sklep. Kilkakrotnie zauważyła biały napis na wystawie między pierścionkami, zegarkami i łańcuszkami: „kupuję brylanty, złoto, biżuterję, — płacę najwyższe ceny“.
— Muszę się opanować — pomyślała — gotowi pomyśleć, że sprzedaję kradzione.
Wyjęła z torebki lusterko, przejrzała się, lekko zapudrowała nos i weszła. Za ladą siedziała szczupła stara żydówka i czytała książkę.
— Chciałam to sprzedać — powiedziała Anna i położyła na szkle lady bransoletkę.
Żydówka nie poruszyła się z miejsca, lecz jednocześnie skądś z jakiegoś kąta za kontuarem wysunęła się zażywna mała figurka młodego korpulentnego jegomościa.
Bez słowa wziął bransoletkę, obejrzał ją przez lupę, rzucił na małą mosiężną wagę i położył przed Anną:
— To jest antyk. Ja tego nie kupię. Mógłbym dać pani za to tylko cenę złota i kamieni.
— To znaczy ile?
Jeszcze raz obejrzał bransoletkę:
— Sto dwadzieścia, niech będzie i pięć.
— Ależ to bardzo mało. To jest rzecz cenna.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.
170