Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

wało się Annie, że sprawiają mu nieznośny ból. A przecie wokoło było jasno, słonecznie, zielono, ogród Botaniczny pachniał wszystkiemi zapachami lipca, zdala dolatywał gwar miasta, pracującego wesoło, żywego, miał przy sobie ją, kochającą i kochaną i siedzieli przytuleni pod wielkim ślicznym kasztanem, którego gałęzie wachlowały spokojnie i uroczyście — robiły wiatr.
I cóż chciał wiedzieć ponadto i poco wiedzieć?!
Przesunęła dłonią po jego czole. Pomyślała, że pozna Litunię i pokocha i nie będzie patrzał na nią wystraszonemi oczyma. I miną mu smutne myśli, które oczywiście zrodziły się stąd, że wgłębi, w duszy, chciałby napewno mieć też dziecko, lecz nie może i boi się, że nigdy nie będzie mógł.
Było to już dawno, ale Anna pamiętała każde jego słowo i każde spojrzenie z tego lipcowego niedzielnego ranka. I teraz, pochylona nad papierami, nad bezdusznemi obcemi papierami przypominała sobie:
— Kto wie — powiedział — może ty jesteś stokroć mądrzejsza odemnie.
— Nie żartuj — oburzyła się.
— Ty i twoja córeczka... Litunia. Bo mądrość może jest tylko prostotą. A czyż nie jest w grucie rzeczy obojętne, co stanowi przyczynę, a co skutek?...
— Z tobą muszę być szalenie ostrożna — zaśmiała się. — Ty z każdego zdania wysnuwasz całe systemy filozoficzne, nawet ze zdania Lituni. Ale teraz powtórzę ci takie, z którem już nic nie potrafisz zrobić. Uważaj: Kiedy byłam z Litunią w poznańskim ogrodzie zoologicznym i pokazałam jej węża, zapytała: — a jak wąż chce pomachać ogonem, to w którem miejscu zaczyna?
— Na pytania dzieci — zaśmiał się — rzadko można znaleźć odpowiedź. To są talmudyści i scholastycy.
— Ależ nie! To są czarujące stworzonka! — zawołała rozpaczliwie.

180