Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak...
— Nigdy czegoś podobnego nie miałam. Powiedz mi, Władku... Czy ja umrę?
— No, kiedyś z pewnością. Narazie niema niebezpieczeństwa. Ciocia pozwoli, że ją zbadam.
Przystąpił do szczegółowej auskultacji. Pani Grażyna z pod przymkniętych powiek przyglądała się jego czołu, na którem nabrzmiewały grube żyły, ilekroć pochylił głowę. Gdy jedyną ręką, jaką posiadał, trzymał stetoskop, zdawało się jej, że straci równowagę. Niejednokrotnie słyszała o nim, jako o fachowcu bardzo przychylne opinje, nie podzielała ich jednak, gdyż Władka uważała za przemędrkowanego materjalistę i cynika. Zresztą gdyby był dobrym specjalistą dawno dorobiłby się jeżeli nie majątku to przynajmniej dobrobytu, a on wciąż leczy na przedmieściach, w Kasie Chorych i w szpitalach.
Teraz jednak pani Grażyna wolała, że to jego wezwano niż innego lekarza. Ten przynajmniej powie szczerze, co jej jest i czy choroba wymaga poważnej kuracji.
— I jakże znajdujesz? — zapytała, gdy usiadł i spojrzał na zegarek.
— Znajduję, że jest dobrze — wzruszył ramieniem.
— Nic niebezpiecznego?
— Nerwica serca. Ile ciocia ma lat?
— Siedemdziesiąt.
— Ładny wiek — jak powiedziałby każdy lekarz. Cóż... skleroza, artretyzm... Czy wypróżnienia ma ciocia regularne?
Pani Grażyna nie cierpiała ani tego tematu, ani takiego sposobu nazywania rzeczy po imieniu. Odpowiedziała jednak:
— Różnie bywa.
— Tak i wątroba też — zawyrokował.

196