Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ręce nad głową — gniewnie zawołał Władek.
W chwilę potem znowu poczuła zapach eteru i nowe ukłucie, tym razem powyżej prawego kolana. Szybko przez głowę przebiegła myśl, że leży odkryta. Tak, musiała być odkryta, bo na piersi odczuła zimny, rozkosznie zimny dotyk mokrego kompresu, — po chwili gorącą dłoń na przegubie ręki.
— Jak on to szybko robi — pomyślała — a przecie ma tylko jedną rękę.
I to ją nagle uspokoiło. Podniosła nań oczy i spotkała jego smutny, nieruchomy wzrok. Ten wzrok czarnych, jakby zamglonych oczu był dla niej niespodzianką, rewelacją. W danej chwili nie rozeznawała owego wrażenia, lecz dlaczegoś uśmiechnęła się i we własnych oczach uczuła łzy.
Serce zwalniało swój paniczny cwał, biło jeszcze bardzo szybko, lecz już równo i pewnie.
— Proszę nic nie mówić — szorstko nakazał Władek i dopiero w tym momencie stwierdziła, że chciała mu powiedzieć coś dobrego, ciepłego, serdecznego.
Jego zakaz powstrzymywał słowa, lecz nie przeszkadzał myślom. Przecie on ją uratował, ten chłopak lekceważony przez nią, tak często poniżany, traktowany zawsze z niechęcią i z pewną dozą pogardy. I trzeba było takiej chwili, by odkryć w nim coś najbardziej nieoczekiwanego, jakąś filozofję mistyczno-materjalistyczną, coś łączącego w sobie deizm Tindala i Lessinga ze światopoglądem Schopenhauera i z panteizmem Giordana Bruna, Hegla czy Spinozy. Pani Grażyna znała te poglądy i potępiała, jako niezgodne z nauką kościoła, jednakże ich eklektyczne połączenie miało u Władka tensam bodaj entuzjazm, czy egzaltację, co u Bruna, szalonego dominikanina, spalonego na stosie, którego pani Grażyna uznawała za kacerza, za niebezpiecznego heretyka, lecz przecie nie tak niebezpiecznego, by go aż

204