Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

się myśl spiżową i szkaluje się sąsiadki. A tymczasem bachory robią co chcą i wyrastają z nich rarogi z katarem kiszek, bo kuchni nikt nie pilnuje. W maglu pytluje się o świętej instytucji rodziny, bzdurzy się o świętem ognisku domowem, a tymczasem ognisko kopci we własnym domu, świętą instytucję rodziny biorą wszyscy djabli, a zdziwiona paniusia, która po pięćdziesięciu latach znalazła chwilę czasu, by zajrzeć do domu, ze zgrozą dowiaduje się nareszcie, że to tylko pokoje umeblowane, a jej rodzone dzieci nawet palcem dla niej nie kiwną. I mają do pioruna rację! Mają, czy nie mają?!
Pani Grażyna wprost trzęsła się z oburzenia. Stokroć wolałaby umrzeć, a jeżeli nie umrzeć, to przynajmniej uledz silniejszemu atakowi serca, niż być narażoną na wysłuchiwanie podobnie ordynarnych impertynencyj. Nikt i nigdy nie ośmielił się tak do niej mówić. Ten smarkacz wprost oszalał.
— Jak śmiesz, jak śmiesz! — zdołała wyrzucić z siebie — błaźnie!
Szukała w myśli najbardziej druzgocących słów, lecz nic dość silnego znaleźć nie mogła. Ma się rozumieć ani przez jeden moment nie przyszło jej do głowy, by polemizować z temi wulgarnemi inwektywami. Nie mogły swem błotem sięgnąć nawet do jej stóp. Była wyższa ponad to.
— Jeżeli wolno ciocię spytać — znowu spokojny odezwał się Władek — dlaczego nazwała mnie ciocia błaznem?
— Bo tylko trywjalne błazeństwo i zarozumiałość smarkacza — wybuchnęła pani Grażyna — mogą ci pozwolić na taki brak szacunku dla mnie, szacunku, nakazywanego poza wszystkiem innem, chociażby przez mój wiek!
— Niech się ciocia nie irytuje. Mówię to nie jako błazen, lecz jako lekarz. A pozatem z jakiej niby racji

211