tak sobie. Niech mamusia nie wyobraża sobie zaraz Bóg wie czego.
— Niczego sobie nie wyobrażam, dziecko drogie. Z tego coś mówiła odniosłam wrażenie, że jest to człowiek miły, dobrze wychowany, przystojny, no i że odczuwacie dla siebie pewną sympatję. Dlatego dobrze zrobiłaś, żeś go zaprosiła.
— Gdybym myślała o nim tak, jak mama przypuszcza, nie zapraszałabym go do domu.
— Dlaczego?
— No, bo moglibyśmy widywać się w cukierni, chodzić na spacery... To tylko dawniej młodzi ludzie musieli koniecznie siedzieć w rodzicielskim salonie, przeglądać albumy, grać na fortepianie i mówić o różnych banalnych rzeczach pod okiem matki czy ciotki.
— I cóż w tem widzisz złego?
— Hipokryzję. Bo jeżeli podobali się sobie, no to chcieli się całować, a tymczasem... Co mama tak na mnie patrzy?! Czyż to nie naturalne?... Oczywiście chcieli się całować, a udawali przed sobą istoty bezcielesne, anielskie, czyste duchy, kąpiące się w poezji. I to jeszcze dobrze było, gdy kochali się. Najczęściej poprostu on obliczał jej posag, a ona jego długi, albo dni do ślubu, kiedy nareszcie wyjdzie spod kurateli rodziców i będzie mogła uprawiać romansy. Obłuda i tyle. To się nazywało, że młody człowiek „bywa“ w domu panny. Dziś niema tej hipokryzji, niema sakramentalnego fortepianu, na którym bębni się „Modlitwę dziewicy“, niema wzajemnego oszukiwania się. Młodzi podobają się sobie, to się spotykają na dancingu, w cukierni, w teatrze, flirtują i całują się, a chcą się pobrać — załatwiają to bez anielskich i sielskich preludjów. Jeżeli zaś zwyczajnie lubią czyjeś towarzystwo, tak naprzykład, jak ja towarzystwo pana Tańskiego, zapraszają go do domu. I właśnie chcę, by mamusia mnie zrozumiała i nie uważała
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/261
Ta strona została uwierzytelniona.
259